Sam sposób zwalniania powoli zaczyna się w Polsce cywilizować. Ciągle jest to trochę na zasadzie – Kowalski macie tu wypowiedzenie i 10 minut na spakowanie biurka. Ale coraz częściej do tego procesu pracodawca przygotowuje się w sposób bardziej ludzki i dąży do zawarcia porozumienia, po którym obie strony rozumieją, że to nic osobistego, tylko po prostu czas spróbować czegoś nowego – jesteś dobry ale nie dla nas, może kiedyś wrócimy do współpracy, itd.
Co do starszego sposobu – to dziś miałem rozprawę z klasyki gatunku. Mój klient kilka lat współpracował z pewną korporacją. Później ich drogi się rozeszły. I kiedy pojawił się wakat na jego dawnym stanowisku, dawny szef sobie o nim przypomniał. Zaproponowano mu współpracę, tyle, że miał dostać nowego przełożonego, bo dotychczasowy w między czasie awansował.
Nowy szef na dzień dobry stał się bardzo nieufny. Nowego podwładnego potraktował jak spadochroniarza, który docelowo ma go wygryźć z jego stanowiska. Zastosował więc szeroką profilaktykę, której efektem okazało się wypowiedzenie zawierające trzy strony a4 uzasadnienia. Mój klient okazał się być winnym absolutnie każdego niepowodzenia oddziału jakie miało miejsce w tamtym czasie, jak również każdej różnicy zdań między każdym z kim współpracował.
Teraz walczymy o udowodnienie, że nie jesteśmy wielbłądem. Postępowanie ciągnie się drugi rok. Przesłuchaliśmy niemalże każdą osobę która współpracowała z moim klientem. Mimo wielu złych rzeczy jakie mówią o powodzie, nikt nie jest w stanie przypomnieć sobie niczego konkretnego. Szykuje się trzeci termin do przesłuchania samego powoda. Część podanych powodów, wobec zawodnej pamięci ludzkiej, wygląda na nieprawdziwe, część na zupełnie nie związane z moim klientem. I tylko brzydki posmak pozostaje, że ciągle brak jest pewnej kultury załatwiania spraw. No ale wtedy prawnicy nie mieliby co robić…