Po co mi adwokat? Przecież to słudzy diabła, a w sądzie poradzę sobie sam. Bo szczerze mówiąc to ta procedura, choćby cywilna, nie jest taka skomplikowana, a pouczenia odnośnie tego co możemy i powinniśmy robić dostajemy od sądu kilka razy w toku całego postępowania. Wystarczy czytać ze zrozumieniem. Drobny druczek na dole pod informacją o terminie posiedzenia…
Ciekawy tok rozumowania, ale później lądujemy na sali sądowej i rzeczywistość zaczyna się komplikować. Bo czytamy te pouczenia przez pryzmat naszego wyobrażenia o tym, jak sprawa powinna wyglądać i tego co w naszym pojęciu jest sprawiedliwe. A tam za stołem siedzi człowiek w todze i z łańcuchem na szyi, i ma swoje wyobrażenie o tym jak to powinno wyglądać oraz co jest sprawiedliwe…
Często ten człowiek w todze i z łańcuchem na szyi, również ulega swoim emocjom, a jak jesteśmy sami wydaje mu się, że może więcej. Np. zakończyć szybciej postępowanie nakłaniając nas do ugody, której wcale nie chcemy albo jeszcze gorzej – do cofnięcia wniosku albo powództwa, sugerując, że szans nie mamy…
Nie oszukujmy się – raczej będziemy czuć się onieśmieleni. A jak nie będziemy, bo niczego się w życiu nie boimy, to możemy sobie zaszkodzić w inny sposób – „stawiając się” w nieodpowiedni sposób, albo w złym momencie. A później zdziwienie, że sąd nie daje nam dojść do głosu, albo ucina wszystkie nasze wypowiedzi. I jeszcze uchyla wszystkie pytania do świadków…
No właśnie – po co ten adwokat? A poniżej tabliczka na jaką trafiłem pod salą rozpraw w jednym sądzie okręgowym. Nie ma to jak wprawiać petenta we właściwy nastrój, przed rozpoczęciem przewodu;-). #Damyradę;-)
btw bardzo częstym problemem przy procesach sądowych okazuje się być kierowanie emocjami,
a nie rozumem, niestety taka postawa nie pomaga