Kontynuując cykl o rodzinach patchworkowych, zajmiemy się teraz zaskoczeniami związanymi z alimentami.
Najczęściej pokutującym mitem w tym temacie jest przekonanie, że alimenty zależą od zarobków zobowiązanego. Natomiast przepis (art. 135 kro) mówi, że zależą od usprawiedliwionych potrzeb uprawnionego (górna granica) i zarobkowych możliwości mającego płacić (dolna granica).
Te zarobkowe możliwości z kolei to nie są nasze zarobki, tylko tyle ile zdaniem sądu możemy zarobić.
I tu leży pies pogrzebany. W naszych sądach orzekają osoby, które z normalnym rynkiem pracy nigdy nie miały nic wspólnego, żyjąc cały czas w świecie rzeczywistości urzędniczej.
Na przykład ciągle sędziom wydaje się, że budowlaniec, mechanik samochodowy czy inne osoby utrzymujące się z pracy rąk własnych na pewno siedzą na minimalnej krajowej i ledwo wiążą koniec z końcem.
Z kolei jeśli choć raz byliśmy w życiu dyrektorem, wykonujemy wolny zawód cieszący się prestiżem (architekci, lekarze no i prawnicy) to niestety na dzień dobry w oczach takiego sędziego jesteśmy krezusem, który na pewno ukrywa dochody, więc żadne zaświadczenia o zarobkach i pity go nie przekonają.
Nawet przyzna nam rację, że może i faktycznie idzie man teraz słabiej, ale on wierzy w nasze możliwości i damy radę płacić tyle, ile chce matka dziecka.
Jak się przed czymś takim bronić? Najlepiej pokazując jak najwięcej i jak najdokładniej naszą przeszłość zarobkową i to z okresu, kiedy nie było między nami a byłą żadnego sporu. A więc historie rachunków, zestawienia co i za ile było oraz jak długo jeszcze za to będziemy spłacać kredyt.
Podobnie musimy zrobić, jeśli z kolei my dochodzimy alimentów od taty, który robi wrażenie biednego fizycznego. Wszelkie wczasy, większe zakupy do domu, informacje z mediów społecznościowych, mogą nam pomóc w pokazaniu jak było na prawdę.
Niestety właśnie koniec końców wszystko zależy od wrażenia jakie orzekający będzie miał o zarobkowych możliwościach naszego zobowiązanego. W razie czego #damyradę.